Rejs przez Atlantyk na Karaiby Madera – Wyspy Kanaryjskie: Lanzarote – Teneryfa – Gomera
Na Maderze straciliśmy dinghy – małą motorówkę z silnikiem, którą wozi się ze sobą na jachcie, by móc się na niej dostać na ląd np.: stojąc jachtem na kotwicy w zatoce, a nie w marinie. Mimo natychmiastowej reakcji próba odnalezienia dinghy w nocy na sztormowym morzu się nie powiodła.
Na Kanary!
Przed wypłynięciem z Madery zgłosiliśmy Straży Przybrzeżnej utratę dinghy. Zrobiliśmy to z nadzieją, że może jednak ktoś je znajdzie i przede wszystkim dlatego, że była to dość spora motoróweczka i nieoświetlona dryfująca po morzu mogła stanowić zagrożenie dla innych jachtów.
Rejs na Wyspy Kanaryjskie był już spokojniejszy. Delfiny bawiły się przed dziobem jachtu a zachód słońca wyglądał wręcz nienaturalnie.
Lanzarote – Wyspa ognia, Cesara Manrique i wina
Na Lanzarote stanęliśmy na południu wyspy w marinie Rubicón w pobliżu Castillo del Aguila. I to był pierwsza wyspa, na której po prostu odetchnęłam i zaczęłam ponownie cieszyć się podróżą.
Gdyby ktoś zapytał, jak wyobrażam sobie krajobraz na Księżycu czy Marsie, odpowiedziałabym, że dokładnie tak jak na Lanzarote. Wyspa oferuje idealną scenerię do kręcenia filmów science fiction. Żadna inna wyspa kanaryjska nie ma zachowanego takiego naturalnego i dziewiczego krajobrazu jak Lanzarote. To za sprawą nieżyjącego już artysty Cesara Manrique, który większość życia spędził na Lanzarote i był z nią bardzo związany.
Fernando Gómez Aguilera, dyrektor Fundacji Cesar Manrique powiedział, że “Cesara Manrique nie da się zrozumieć bez Lanzarote, a Lanzarote nie da się pojąć bez Cesara Manrique “.
Skoro tak, to najprościej było odkryć wyspę podążając śladami artysty.
Nie piszę przewodnika, dlatego wspomnę tylko o miejscach, które pozytywnie wpłynęły na moje nastawienie do wyspy.
Parque Nacional de Timanfaya, którego symbolem jest zaprojektowany przez artystę diabełek. Pośrodku Parku na Islote de Hilario znajduje się restauracja El Diablo, którą zaprojektował Manrique. Podawane w niej specjały pieczone są „na wulkanie” – na grillu, który żar bierze z wnętrza ziemi – z wulkanu.
Może zabrzmi to, co teraz napiszę paradoksalnie, ale wulkany na tej wyspie podziałały na mnie wyciszająco. Może dlatego, że i one są wyciszone – wygasłe. Po erupcjach pozostała najlepsza, żyzna ziemia i tą darowaną nam moc trzeba odbierać pozytywnie.
Wino wulkaniczne
Na Lanzarote pierwszy raz doświadczyłam smaku „wina z lawy” – wina z winorośli rosnącej na czarnej, wyglądającej jak żużel ziemi.
Gleby wulkaniczne to świetna mieszanka pełna minerałów, a wina pochodzące z terenów wulkanicznych cechuje niesamowicie wyrazisty smak.
Ciekawa jest też uprawa winorośli na zboczach wulkanu. Ze względu na brak opadów i ogólnie brak wody winorośl sadzi się w specjalnie wykopanych dołkach otaczając je od strony nawietrznej kamieniami. Nagrzane przez dzień powietrze schładzając się w nocy skrapla się w formie rosy i tą wilgocią żywią się winorośle, a bariera z kamieni służy za parawan – osłonę przed wiatrem.
Cesar Manrique – artysta na straży wyspy
Następnymi miejscami, które pozostaną w mojej pamięci są Mirador del Rio – ponad 20 kilometrowy klif Risco de Famara. W jego ścianę wkomponowany jest punkt widokowy Mirador del Rio. Cesar Manrique stworzył w tym miejscu na wysokości 475 m n.p.m. restaurację z ogromnymi przeszklonymi oknami, przez które można podziwiać pobliską wyspę La Graciosę.
Drugie miejsce to dom artysty – Casa del Volcano w Tahiche, gdzie Manrique wykorzystał w projekcie domu naturalne tunele lawowe i bąble powietrzne. W ten sposób budynek wtopił się w otoczenie krajobrazu.
Poruszając się po wyspie z pewnością zwrócisz też uwagę na niską białą zabudowę i na okiennice, które wewnątrz wyspy mają kolor zielony, a te nad oceanem kolor niebieski. Taką architekturę zawdzięcza Lanzarote również temu artyście.
Manrique znał się też z moim ulubionym hiszpański artystą Miro, stąd jeszcze bardziej stał się bliższy mojemu sercu.
Czas płynąć dalej – Teneryfa
Czas spędzony na Lanzarote pozwolił mi na pogodzić się z faktem, że straciliśmy dinghy. A tu nagle, tuż przed wypłynięciem na Teneryfę, otrzymaliśmy wiadomość od Straży Przybrzeżnej z Madery, że jeden z rybaków odnalazł naszą motorówkę. Pytając o uszkodzenia usłyszeliśmy: „Little damage only”.
Zrobiliśmy burzę mózgów i wszyscy jednogłośnie stwierdziliśmy, że trzeba wrócić na Maderę Ale, ale… przecież załoga chciała zwiedzić Teneryfę, a ja naprawić zniszczone przez silne wiatry żagle.
Dopłynęliśmy na Teneryfę i podzieliliśmy się na dwie grupy. Staszek popłynął z 2-ma załogantami na Maderę z myślą odzyskania cennej motorówki. Ja i część załogi, która kończyła rejs zostaliśmy na Teneryfie.
Pamiętam dobrze ten dzień. To były akurat moje urodziny. Dostałam 39 stopni gorączki i jedyne co mi pozostało to zorganizować sobie nocleg, nafaszerować lekami i iść spać.
O zwiedzaniu Teneryfy czy świętowaniu urodzin nawet nie marzyłam. Były inne priorytety: wyzdrowieć i naprawić żagle i kuchenkę przed powrotem jachtu z Madery.
Rano poczułam się lepiej, a żaglownie znalazłam już po dwugodzinnym researcher’u Tak samo szybko załatwiłam elektryka do kuchenki. Potraktowałam to jak zaległy prezent urodzinowy i postanowiłam wykorzystać ten jeden dzień i wybrać się na słynny wulkan zabierając ze sobą koleżankę z załogi, która w ostatniej chwili zdecydowała się popłynąć z nami w kolejny etap rejsu – na Cabo Verde. Wyruszyliśmy, przyznaję, zupełnie nieprzygotowywane do tej „przejażdżki”, ale to nie miało żadnego znaczenia. To było piękne doświadczenie. Wszystkie przykre zdarzenia zniknęły, a radość przejęła dowodzenie. Dzień zakończyłyśmy – jakby inaczej – fantastycznym lokalnym posiłkiem.
„Totalschaden”
Po czterech dniach trudnej żeglugi, gdzie przy wejściu na Maderę była taka pogoda (wielkie fale, silny prawie sztormowy wiatr), że duży wycieczkowiec zrezygnował z wejścia do portu, druga część załogi wróciła z Madery. Cała akcja okazała się być kompletną porażką. Nie wiem na jakiej podstawie udzielono nam wtedy informacji, że dinghy odniosło tylko małe uszkodzenia. Po dopłynięciu okazało się bowiem, że to nie było „little damage” tylko „Totalschaden!”
Cóż, trzeba zostać jeden dzień dłużej na Teneryfie i postarać się o jakieś małe i tańsze dinghy. Teneryfa to ostatnie miejsce, w którym mogliśmy jeszcze zakupić jakieś sensowne dinghy, dalej już tylko trzeci świat …
Żagle naprawione, kuchenka działa, dinghy kupione, czas więc płynąć na Gomerę.
Ale wybacz mi czytelniku, że nie opowiem Ci nic o samej wyspie. To był ostatni przystanek przed kolejnym dłuższym rejsem i ostatnia szansa, żeby sprawdzić jacht i przygotować się do dalszego rejsu – na Wyspy Zielonego Przylądka – Cabo Verde.
Z perspektywy czasu cieszę się, że moje nastawienie do podróży było dużo bardziej pozytywne, wręcz ekscytujące. W ten sposób miałam dużo więcej rezerw, z których mogłam korzystać, kiedy nie szło tak jak myślałam. No bo miało być tak pięknie. I było, tak naprawdę było. Nie doświadczyłabym siebie i ludzi, gdyby nie te wydarzenia.
Czy mogłam się na nie lepiej przygotować? Przewidzieć pewne sytuacje? Pewnie mogłam, ale później doszłam do wniosku, że nie da się do końca przygotować na wszystko nawet planując godzinami, dniami czy miesiącami.
Leave a reply